To jest ten moment, w którym zaczynasz uświadamiać sobie jak nieprzewidywalną i przez to jak piękną dziedziną życia jest sport. Dziedziną, do której pojęcia takie jak logika czy racjonalizm nie przystają żadną miarą, ba, gdy uważasz, że zjadłeś wszystkie rozumy, oni znów płatają ci figla.
Można sympatyzować z tym czy innym zespołem, ale jeżeli kochasz sport, kochasz koszykówkę i zostawiasz w tym chociaż odrobinę swoich emocji, musisz doceniać to, co wyprawiają chłopcy ze stanu Massachusetts.
To co oglądamy w serii z Miami dzieje się jak gdyby wbrew prawom fizyki. Na jednej szali Celtics i przymiotniki, które przyległy już do nich na stałe. Starzy, kontuzjowani, wolni, najgorzej zbierający. Połowa ich składu mecze ogląda w telewizorze z wysokości szpitalnego łóżka, a ci, którzy grają też nie są do końca zdrowi. Wszystkie siły spożytkowali już na powolne doczłapywanie się do finałów konferencji, co już samo w sobie stanowi dla nich wielki sukces. Po drugiej stronie Miami Heat, drużyna koszykarskiej nowej ery, z najwspanialszymi atletami XXI w. Wadem i Jamesem na czele. Niewielu było takich, którzy postawiliby na nich złamanego grosza. Spodziewaj się niespodziewanego.
Przychodzi mi tu na myśl analogia związana z futbolem. Chodzi mianowicie o tegoroczny triumf Chelsea Londyn w piłkarskiej Lidze Mistrzów. Celtics mają szansę w tym roku stać się takimi Londyńczykami basketu, którzy po laury sięgali w najmniej oczekiwanym etapie swojej sportowej drogi. Często spotykam się z opiniami (także w przypadku 'the blues'), że któraś tam drużyna bardziej zasłużyła na zwycięstwo bo stworzyła więcej sytuacji podbramkowych, czy też prezentowała ładniejszy dla oka styl. I za każdym razem okazuje dezaprobatę dla tego rodzaju opinii. Na wygraną bardziej zasłużył ten, który włożył w grę całe serce i zdobył bramkę czy punkt więcej od przeciwnika.
O 2:30 w nocy z czwartku na piątek mecz nr 6 serii, w której nic jeszcze nie jest roztrzygnięte.
It's all about 18
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz